Ja tam akurat nie podzielam popularnej opinii, że diabeł tkwi w szczegółach. Jestem zdania, że jeśli już diabeł zadaje sobie trud, by interweniować, to wykopuje drzwi razem z futryną, wrzuca betoniarkę do muszli klozetowej, wyrywa zęby trzonowe bez znieczulenia i – ogólnie rzecz biorąc – nie zadowala się żadnymi półśrodkami. Zgadzam się natomiast, że drobnostki mogą robić wielką różnicę. Jeśli jednak nie robią, to najczęściej są drobnostkami tylko z pozoru.
Według mnie z taką pozorną drobnostką mamy do czynienia w przypadku zastosowania pojęcia coaching w Scrum Guide. Na dwudziestu dwóch stronach przewodnika słowo to – tudzież jego warianty – pojawia się zaledwie trzykrotnie. Na tyle rzadko, że nie zaszkodzi przytoczyć cytaty:
Scrum Master służy pomocą Zespołowi Deweloperskiemu na kilka sposobów, na przykład:
- coachując Zespół Deweloperski w zakresie wykorzystania zasad samoorganizacji i międzyfunkcyjności (…)
- coachując Zespół Deweloperski w zakresie sposobu wykonywania pracy w organizacjach, w których Scrum nie jest jeszcze w pełni przyjęty i rozumiany (…)
Scrum Master służy pomocą całej organizacji na kilka sposobów, na przykład:
- przewodząc procesom wdrażania Scruma oraz prowadząc coaching osób w ten proces zaangażowanych (…)
Dobra, korzystam ze słownika angielsko-polskiego, wstukuję słowo coach. Forma rzeczownikowa przetłumaczona zostaje na kilka wariantów: trener, autokar, wagon, powóz, kareta, karoca. W formie czasownikowej to coach mamy natomiast do wyboru: trenować, podszkolić, douczać, douczyć. W kilku innych źródłach pojawiają się jeszcze: dawać korepetycje, taksówka i dorożka. Oczywiście środki transportu z czystym sumieniem możemy wyjąć poza zakres tych rozważań – choć dorożka, szczególnie w cierpkich czasach izolacji, wydaje się pięknym niespełnialnym marzeniem – ale dlaczego tłumaczenie Scrum Guide nie poszło pozostałymi słownikowymi tropami?
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że w świecie, który zapieprza szybciej od każdej dorożki i każdego wagonu, nawet Pendolino (maksymalna prędkość konstrukcyjna pociągów czwartej generacji: 275 km/h), słownik nie jest w stanie dać wszystkich odpowiedzi. To, że w słowniku nie odnajdę słów takich jak eluwina lub skifa, nie znaczy, że nie funkcjonują one w żywym języku i że nie stoi za nimi sprecyzowany komunikat. Mimo to wciąż utrzymuję, że pozostawienie w polskiej wersji Scrum Guide słów coachować / coaching to… No cóż, skifa.
Już wyjaśniam skąd ten upór. By wyjaśnić, kolejny raz sięgam do materiałów źródłowych. Tym razem do polskiej strony ICF, czyli International Coach Federation. Celem tej organizacji jest – cytuję – wspieranie rozwoju coachingu w Polsce w oparciu o jasną definicję, standardy i normy etyczne. Wspomniana definicja stanowi natomiast: coaching jest partnerską współpracą z klientem w kreatywnym procesie prowokującym do myślenia, który inspiruje do maksymalizacji osobistego i zawodowego potencjału. Dla umiarkowanie przytomnego scrum mastera powinno to brzmieć zupełnie przekonywująco. To jedno zdanie wpisuje się przecież w ducha przywództwa służebnego. Warto jednak sięgnąć głębiej. W moim wypadku „głębiej” oznacza: do dorobku Magdy Giec, która przed kilkoma laty szkoliła mnie w dziedzinie coachingu. Magda jest akredytowanym coachem ICF, swego czasu była również członkiem zarządu i vice prezesem ICF Polska. Na stronie Akademii Rozwoju Kompetencji, z ramienia której świadczy usługi między innymi wyższej kadrze zarządzającej, czytamy na przykład: Coaching to proces wydobywania Twojego pełnego potencjału i pokonywania przekonań, które ograniczają Cię w drodze do sukcesu i samorealizacji. Wszystko czego potrzebujesz, aby osiągnąć cel jest w Tobie. Celem coachingu jest pomóc Tobie w zdobyciu tego, czego pragniesz, bez mówienia jak i robienia tego za Ciebie.
Bez robienia tego za Ciebie… No tak, wciąż blisko idei samoorganizacji, tyle że nie do końca. Koncepcja uruchomienia wbudowanego w każdego człowieka potencjału jest piękna. Czytelnik bardziej podatny na metafizykę mógłby sobie nawet przypomnieć o pracach Aleistera Crowleya (1875 – 1947). Ten kontrowersyjny brytyjski myśliciel, szachista i alpinista (ktoś wspominał o międzyfunkcyjności?), który lubił fotografować się w cudacznych nakryciach głowy i bywał opisywany przez prasę jako najbardziej zdeprawowany człowiek świata, pisał w swojej Świętej księdze thelemy, że każdy mężczyzna i każda kobieta to gwiazda, natomiast na kartach Magick Book IV: Liber ABA dodawał: Słowem Grzechu jest Ograniczenie. Myślę, że byłby z niego łebski scrum master.
A jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że scrum masterowi wciąż bliżej do trenera, czasem korepetytora, niż coacha, takiego coacha od dialogu prowadzącego do stymulowania wszystkiego, co jest w tobie, a czego potrzebujesz, by osiągnąć cel. Przecież potworną naiwnością byłoby sądzić, że znajomość ram postępowania znanych jako scrum to immanentna kompetencja zapisana w kodzie genetycznym każdego homo sapiens. Do dziś z rozbawieniem wspominam swoje zdziwienie, kiedy jako żółtodziób zmagałem się z testem Scrum Open, w którym pada między innymi pytanie: Czy scrum master to rola zarządzająca? Wskazana jako poprawna odpowiedź twierdząca kłóciła się z moim idealistycznym obrazem zbudowanych na synergii, ciągłym feedbacku i szacunku zespołów. A tu dupa, scrum master ma zarządzać procesem. Co znaczy, że powinien wiedzieć, kiedy ten proces trwa w dobrym zdrowiu, a kiedy zaczyna pochrząkiwać, kuleć i tracić wydolność. Gdy podupada na zdrowiu, to właśnie scrum master powinien być pierwszym diagnostą i medykiem. Czyli trenerem albo korepetytorem. Oczywiście, że jest wspaniale, gdy zespół osiąga zdolność autodiagnozy i samoleczenia, ale to się nie dzieje ani błyskawicznie, ani bezboleśnie. Że nie wspomnę o zespołach o zerowym scrumowym doświadczeniu, którym po prostu TRZEBA POWIEDZIEĆ, JAK TO SIĘ ROBI.
Czy ja usiłuję tym wywodem potępić coaching w czambuł? Nie. Narzędzia coachingowe – by nie szukać daleko, choćby prowokujące do żonglowania perspektywą postrzegania problemu pytania kartezjańskie – bywają niezwykle pomocne, czasami ułatwiają odnalezienie rozwiązania, ale według mnie nie powinny być w pracy scrum mastera środkiem pierwszego wyboru. W mediach społecznościowych można regularnie natknąć się na dyskusje praktyków zwinności, w których spierają się, czy scrum master powinien być, jak to się mówi, techniczny. Pomijając tę niezręczność, że techniczny to może być Terminator, a nie organizm żywy złożony w siedemdziesięciu procentach z wody, to znajomość chociażby cyklu wytwarzania oprogramowania wydaje mi się w pracy scrum mastera o wiele ważniejsza od znajomości klasycznego coachingu. Który, nawiasem mówiąc, jest dyscypliną precyzyjnie dookreśloną – ze standardami, wartościami, definicjami ról, a nawet kodeksem etycznym. Z coachingiem trochę jak ze scrumem: łatwy do zrozumienia, trudny do opanowania. Cholernie trudny, według mnie o wiele trudniejszy od scruma, ale to może osobnicze predyspozycje.
Nie pozostaje mi nic innego, jak złożyć szczere gratulacje, jeśli ktoś opanował tę trudną sztukę i jest w stanie wspomóc jej zastosowaniem zespół. Wiem – bo widziałem na własne oczy – że są tacy scrum masterzy. Niestety widziałem i takich, którzy uprawiali swoje osobliwe wariacje coachingu, a te mogą przynieść więcej szkód niż pożytku. Jedną z największych abominacji zdają mi się sytuacje, w których samozwańczy coach angażuje w proces coachingowy rozmówcę, który nie ma pojęcia, na jakich zasadach coaching polega i dokąd prowadzi. Otóż „coachu” – w najlepszym razie składasz w takich sytuacjach daninę ignorancji, a w najgorszym – manipulacji.
Jakby tego było mało, zdarzają się organizacje, w których takie wynaturzone wdrożenia coachingu są oczekiwane i promowane, na przykład z poziomu kadry zarządzającej średniego szczebla. Przypomina mi to o pewnym kierowniku, który mojemu ziomalowi złożył z pozycji przełożonego propozycję nie do odrzucenia, prawie jak Don Vito Corleone korporacyjnego zarządzania: Chodź, skołczuję cię. Coaching bez woli i zgody coachee, czyli partnera dialogu, jest tym mniej więcej, czym kolonoskopia bez znieczulenia – niby może pomóc, ale za jaką cenę?
Ach, zapomniałbym… Jeśli chciałbyś z tego wywodu wziąć dla siebie tylko jedną refleksję do przemyślenia, to proponuję następującą: to, że ktoś odbywa z członkiem zespołu tak zwaną rozmowę jeden na jeden – nie znoszę tego sformułowania, bo kojarzy mi się bardziej z ringiem bokserskim niż wymianą zdań – nie czyni go coachem. Serio.