Na wstępie krótkie zastrzeżenie. Ten artykuł nie powstał po to, by wyjaśnić zaawansowanym praktykom – ani nawet teoretykom – scruma, co czai się za dwoma terminami na „i” wymienionymi w tytule. Powstał po to, by zaproponować, jak koncepcje iteracji i inkrementu można wyjaśnić świeżo upieczonym członkom zespołów scrumowych, bądź – w szerszym rozumieniu – członkom zespołów aspirujących do zwinności. Zdecydowałem się skreślić tych kilka akapitów również pod naporem osobistych doświadczeń wyniesionych z pracy z młodymi stażem zespołami, którym zdarzało mi się towarzyszyć od najwcześniejszych faz ich formowania się.
Z premedytacją pomijam w tym miejscu wszelkie subtelności procesu grupowego, a koncentruję się na zagadnieniu transferu wiedzy na temat sprecyzowanych zagadnień, które leżą u podstaw scruma, na linii scrum master / agile coach – zespół developerski / product owner, ponieważ doświadczenie podpowiada mi, że koncepcja inkrementu, tudzież przyrostu, jest jedną z najbardziej zamglonych, obok story pointów, w świecie agile. I o ile bez story pointów trzeźwo myślący zespół jest w stanie świetnie dać sobie radę, o tyle poziom zrozumienia idei przyrostowości odróżnia według mnie aspirantów od (potencjalnych) wymiataczy.
Jeszcze jedno zastrzeżenie. Jako że moja rola – abstrahując od całej warstwy narzędziowej i organizacyjnej – w gruncie rzeczy sprowadza się do pracy z ludźmi, wielokrotnie dane mi było przekonać się, że jeśli mówisz o czymś, co do czego nie masz przekonania, to choćbyś stanął na głowie, zatańczył czardasza na wierzchołku Wieży Eiffla i wsadził pod powiekę ziarno papryki habanero, rozmówca ci nie uwierzy. Plecenie najbardziej efektownych bzdur o zagadnieniach, które są ci obce, wywołuje dyskomfort zarówno mówcy, jak i słuchacza. Wiem o tym dość dobrze, ponieważ kilka lat temu przystałem na idiotyczny pomysł, by namawiać członków zespołu do nadgodzin, kiedy okazało się, że zakres i harmonogram projektu zostały zaplanowane nie tak, by wpasować się w realne możliwości wytwórcze, lecz tak, by hurraoptymizmem pozyskać przychylność zleceniodawcy. Rozbrat z wyznawanymi pryncypiami jest widoczny gołym okiem. Wyłazi porami. Gdybym nazywał się Zbigniew Stonoga, po latach skomentowałbym ten niechlubny epizod słowami: szkoda było strzępić sobie ryja. Od tamtej pory gadam już tylko o tym, co godzi się z moimi przekonaniami. Idee inkrementu i iteracji jak najbardziej się godzą, choć dla wielu członków świeżo ukonstytuowanych zespołów zwinnych – w szczególności tych spoza świata IT – bywają niedookreślone. W takich sytuacjach odwołuję się do przykładu z mojego życia, wyrosłego na gruncie jednej z moich pasji.
Otóż zajmuje mnie nie tylko zwinność, ale i muzyka. Od kilkunastu lat mam przyjemność recenzować płyty, relacjonować koncerty, przeprowadzać wywiady z muzykami. Od niespełna trzech lat mam nieporównywalnie większą przyjemność być tatą, czy też – jak zwykło mawiać moje dzieciątko – ojciecem. Przy wszystkich ekstatycznych zaletach ojcostwa, które nie sposób wyrazić słowami, jest jeden mankament: doba drastycznie się skraca. Na pasję recenzencką pozostaje mi stosunkowo niewiele czasu, choć dla chcącego nic trudnego: ostatnio płyt słucham najczęściej w środkach komunikacji miejskiej. Jako że spędzam w nich co najmniej sześćdziesiąt minut w ciągu doby, konsumowanie tego czasu wyłącznie na kontemplację miejskich krajobrazów – każdego dnia jednakowych, jeśli wolno mi dodać – byłoby bezprzykładnym marnotrawstwem. Dlatego w autobusach słucham. Regularnie. Bo codziennie. No, przynajmniej od poniedziałku do piątku. Po mniej więcej trzydzieści minut w jedną stronę. I to jest iteracja. Powtarzalność. Upierdliwa systematyczność w dążeniu do realizacji celu.
Trochę gorzej sprawy się mają z inkrementalnością. Pal licho, jeśli album trwa mniej niż pół godziny. Wbrew pozorom, wiele takich w historii muzyki powstało, na przykład „Reign In Blood” Slayera, „Nashville Skyline” Boba Dylana, „Legion” Deicide, debiut Ramonesów, „Green River” Creedence Clearwater Revival, „Speak English or Die” Stormtroopers of Death. Długo można by te krótkie wymieniać. Z drugiej strony, świat wydał wiele wspaniałych kolosów. Ot, choćby „Bitches Brew” Milesa Davisa. Wstyd się przyznać, ale dobrze, tak dogłębnie, poznałem jedną trzecią tego klasycznego dzieła. Trzydzieści minut z dziewięćdziesięciu. To jeden z tych nielicznych przypadków, kiedy żałuję, że Miejskie Przedsiębiorstwo Komunikacyjne nie ma większych opóźnień. Podobnie mam z „Disintegration” The Cure, „Sandinista!” The Clash, „Physical Graffiti” Led Zeppelin. No, ale to wszystko szacowne klasyki pokryte patyną. Przecież ich nie recenzuję. Wśród recenzowanych nowości nie brakuje jednak równie długich wydawnictw. I tu zaczyna się mój problem.
Problem polega na tym, że moje chorobliwe dążenie do ładu i poczucia dobrze wykonanej pracy nie pozwala mi formułować wniosków o płycie po zaledwie jednym jej przesłuchaniu. Chcę zgłębić każdy detal, przeanalizować każde słowo tekstu, rozsupłać wszystkie węzły gordyjskie aranżacji, bo już pobieżny kontakt z nagraniami pozwala mi zawyrokować, czy muzyk nie zastawił na mnie pułapek. Z reguły zastawił. Dlatego po tym, jak w drodze do pracy przesłuchałem pierwszą połowę albumu, wcale nie zapoznaję się w drodze powrotnej – jak sugerowałby zdrowy rozsądek – z połową drugą. Nie. Maniakalnie słucham tej pierwszej, by w końcu triumfalnie zakomunikować sobie samemu, że wiem o niej wszystko. Tylko kto, do jasnej cholery, chciałby czytać recenzję połowy płyty? Oczywiście po udanej konsumpcji połowy pierwszej zaczynam w końcu zmagać się z drugą. I znów to samo: z chaty do roboty, z roboty do chaty. Mijają przystanki, mijają dni, tygodnie… Nareszcie jestem: zwarty, gotowy, osłuchany. Mogę zasiąść do pisania tekstu. Tylko że wtedy jest po premierze płyty, a w dobie Spotify i YouTube każdy meloman ma już wyrobione o niej zdanie. Ja pozostaję z tekstem napisanym głównie dla własnej satysfakcji. I z ręką w nocniku. To wprawdzie jest inkrement – czyli przydatny dla użytkownika (w tym wypadku czytelnika) kawałek produktu (w tym wypadku recenzji) tylko że dostarczony poniewczasie.
Jakie mam alternatywy? Co najmniej kilka:
- Przesłuchać płytę od początku do końca tylko po to, by zweryfikować, czy na recenzję w ogóle zasługuje, czyli oddzielić ziarna od plew;
- Przesłuchać całą płytę od początku do końca, by sformułować choćby mglisty wniosek o jej jakości, zrezygnować z jej pogłębionej recenzji, ale w mediach społecznościowych magazynu muzycznego, z którym współpracuję, zamieścić rekomendacje najgorętszych premier ostatnich dni;
- Przesłuchać całą płytę od początku do końca i zredagować krótki tekst, zamiast pogłębionej analizy;
- Przesłuchać całą płytę od początku do końca i na tej podstawie podjąć decyzję, czy ubiegać się o wywiad z jej twórcą;
Każde z powyższych ma, według mnie, znamiona przyrostu, czyli używalnej (dla czytelnika) wartości. Inkrementu właśnie. Nawet punkt pierwszy – jako zaniechanie promocji nikłej wartości – ma sens, a na dodatek uwalnia czas, który potencjalnie mógłbym poświęcić weryfikacji ciekawszych nagrań.
Po co piszę o tym wszystkim? Nie do końca w nadziei, że ktoś posłuży się moim – przyznaję – specyficznym przykładem. Raczej dlatego, by zaproponować drogę promocji i wyjaśniania zawiłości scruma oraz agile poza wąskim uniwersum nomenklatury tych dziedzin. A przy okazji zachęcam do posłuchania utworu „Scrum” zespołu Slayer. Nie, nie ma tam nic o iteracjach i inkrementach, ale tną lepiej niż większość zespołów historyjki: https://www.youtube.com/watch?v=FhA0ehfcoSA